W maju fińska marynarka wojenna wprowadziła do służby swój największy okręt nazywając go tradycyjnie imieniem czarownicy z rodzimej mitologii – Louhi. Wydawałoby się, że pojawienie się na Bałtyku okrętu charakteryzującego się tego rodzaju „naj” powinno wywołać żywą reakcję prasy, przynajmniej branżowej. Tymczasem milczą uparcie zarówno pisma fachowe (mimo że latem „Przegląd Morski” poświecił artykuł flocie wojennej Finlandii), jak i te bardziej hobbistyczne. Trzeba się temu zaniechaniu zdziwić, chociażby dlatego, że Louhi można opisać jeszcze wieloma wyrażeniami przymiotnikowymi w stopniu najwyższym: najbardziej uniwersalny, najsilniejszy, najciekawszy, najdziwniejszy albo najtrudniejszy do zaklasyfikowania. Jest to bowiem jednocześnie statek ratownictwa ekologicznego i stawiacz min, holownik ratowniczy i kablowiec (zbiorniki na zanieczyszczenia służą jako ładownie na kabel), lodołamacz i bazowiec dla zdalnie sterowanych robotów podwodnych, transportowiec i zaopatrzeniowiec. Na tym możliwości okrętu się nie kończą – może służyć jako jednostka badawcza, hydrograficzna, szkolna albo pracować przy budowlach hydrotechnicznych (wyglądem i koncepcją przypomina naszego cywilnego w 100 procentach Kapitana Poinca). Louhi powstał za pieniądze z budżetu cywilnego instytutu ochrony środowiska, ale z myślą o służbie dla wszystkich instytucji państwowych, natomiast jego eksploatację powierzono wojskowym.
Jak zinterpretować nasze zupełne desinteressement niezwykłym okrętem Louhi? Wydaje się, że wynika ono z niedostatków debaty o przyszłości polskiej Marynarki Wojennej. Cechują ją bowiem skrajności – z jednej strony pojawiają się projekty (projektowanie jest to, niestety, tylko forma debatowania) okrętów ekspedycyjnych w rodzaju słynnego Mistrala, z drugiej mamy lament (raczej uzasadniony) nad praktyką reanimacji jednostek cokolwiek przestarzałych zamiast budowania nowych. Tymczasem Louhi pokazuje elementy trzeciej drogi, podobnej do opisanej na tych łamach reformy duńskiej marynarki wojennej („Wojna ruska pod banderą biało-czerwoną – może być z krzyżem”) – przekształcenie w ponadresortowy organ, który zajmuje się całokształtem bezpieczeństwa na morzu.
Oszczędności, jakie przynosi inwestycja w rodzaju Louhi, są oczywiste – zamiast budować i utrzymywać kilka statków, których podstawowym zajęciem jest dyżurowanie (czytaj: postój przy kei), wydaje się pieniądze na jeden. Nadto dyżur przeciwrozlewowy nie doznaje uszczerbku, jeśli podczas takowego odbywa się szkolenie, na przykład, operatorów zdalnie sterowanych kutrów trałowych.
Pieniężne korzyści z wielofunkcyjności są oczywiste, więc tematu nie trzeba rozwijać, natomiast mniej oczywiste są pożytki jakie z okrętów rodzaju Louhi odnosi marynarka wojenna, a szerzej, obronność.
Po pierwsze, służba na Louhi znacząco zwiększa doświadczenie morskie kadry – nie chodzi tu tylko o tak zwane opływanie, ale o wszechstronną praktykę podczas wykonywania rozmaitych zadań na morzu. Przypomnijmy współczesną duńską doktrynę obronną – ponieważ nie wiadomo, do jakiej wojny się przygotowywać, warto „wojować” z rozmaitymi, cywilnymi przeciwnościami, bo wówczas łatwiej będzie zmierzyć się z nieznanym.
Po drugie, podczas działań przy własnych brzegach, gdy można korzystać z rozmaitych „parasoli” (lotniczego, elektronicznego) rozpostartych z lądu, na platformę dla niektórych rodzajów uzbrojenia i militarnego wyposażenia nadaje się adaptowany statek cywilny. Niekiedy będzie nawet lepszy od okrętu bojowego – przy złej pogodzie albo zalodzeniu atutami Louhi są się jego masa, moc maszyn i grubość blach poszycia.
Skandynawski pomysł, żeby pływające miotły służyły pod banderą wojenną, warto rozważyć, gdyż PMW niechybnie czeka kolejna redukcja sił okrętowych. Naszej flocie grozi utrata masy krytycznej a nawet zdolności do walki z prostymi zagrożeniami. Dlatego – oprócz kwestii, co dalej z kadłubem o kryptonimie Gawron – warto postawić pytanie, jakimi cywilnymi obowiązkami należałoby dociążyć PMW i jakie środki przekazać jej z cywilnej puli?
Marek Błuś