Jak donosi prasa militarna, zamówiliśmy w norweskiej firmie Kongsberg partię 38 rakiet przeciwokrętowych. Chodzi o to, żeby powstający Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy nie był bez zapasu pocisków. Kieszeń polskiego podatnika będzie więc lżejsza o 332 mln zł, co może nie jest kwotą znaczącą. Zakup wydaje się logiczny i zarazem nielogiczny. Logiczny, bo wcześniej zamówiliśmy 24 wyrzutnie na samochodach i tylko 12 rakiet, czyli jak się powiedziało A za 420 mln zł, to następuje nieco tańsze B.
Jednak nielogiczny, przynajmniej dla mnie, bo na Bałtyku trudno wyobrazić sobie cele dla pocisków po dziewięć milionów złotych sztuka wystrzeliwane z luf dwukrotnego użytku po 13 milionów za egzemplarz. Przecież jeśli nawet Al-Kaida zbuduje flotę wojenną, to sojusznicy nie wpuszczą jej przez Cieśniny Duńskie.
Pozostaje ewentualnie Rosja, a ściślej jej okręty, ale czy one mogą być realnym przeciwnikiem? W tej kwestii toczyła się wśród wojskowych (a może i przypadkowych polityków) debata i jak widać po zakupach, została rozstrzygnięta. Jakimi argumentami, nie wiemy – i tym znacząco różnimy się od innych demokracji.
Na przykład Duńczycy, w czasach zimnej wojny najbardziej zagrożeni desantem Bałtijskowo Fłota i jego aliantów, zlikwidowali wszystkie nastawione na obronę wschodniej rubieży jednostki morskie. Pod palnik, na rynek albo do muzeów poszły wszystkie (w znaczeniu: co do jednego) okręty podwodne, ścigacze rakietowe, stawiacze min i… nabrzeżne rakiety. Oficjalne uzasadnienie tej polityki można przeczytać na urzędowej stronie internetowej Danish Defence (www.forsvaret.dk, klikać 'Defence Agreement’): „zwykłe zagrożenie wojskowe duńskiego terytorium ustało na dającą się przewidzieć przyszłość”. Z kontekstu wynika, że „zwykłe” oznacza – ze strony Rosji. Można tam doczytać się też, podobnie jak w szwedzkiej doktrynie obronnej, że gdyby Rosja stawała się agresywna, zdążymy się przygotować. W każdym razie duńska flota liczy obecnie 90 jednostek pływających (rozmyślnie nie używam słowa „okrętów”), ale tylko dziewięć z nich zasługuje na miano okrętu bojowego (wliczając trzy fregaty w budowie). Więcej, bo 10 sztuk, liczy flotylla do zwalczania rozlewów. Marynarka wojenna nabrała więc charakteru uniwersalnego organu wojskowo-policyjno-administracyjnego, przy czym niekiedy sprawia wrażenie, że pierwsza funkcja jest najmniej ważna.
Idźmy dalej. Wszystkie dziewięć uzbrojonych okrętów ma charakter jednostek oceanicznych, bo oficjalna doktryna mówi, iż skoro „10% towarów światowego handlu morskiego jest przewożone duńskimi statkami”, to duńskie bezpieczeństwo i pomyślność zależą od „wolności używania oceanów jako drogi transportowej do wszystkich części świata”. Dlatego Dania łączy się z tymi narodami, które mają wspólny interes w zapewnieniu bezpieczeństwa na globalnych „włościach morskich”.
Mamy więc sytuację, że w jednym sojuszu obowiązują dwie radykalnie odmienne doktryny w sprawie zagrożenia militarnego od strony morza, dwa jeszcze bardziej różniące się standardy demokracji i zjawiska te nie są przedmiotem ani narodowej, ani międzynarodowej debaty.
Dlaczego Dania rozbroiła się na kierunku bałtyckim? Nawet bez znajomości informacji znanych tylko wojskowym decyzję tę można wywieść z zasady, że w wojnie na morzu kluczową rolę odgrywa technika. Innymi słowami, skuteczna armia lądowa może należeć do rodziny bytów określanych jako „jajeczko częściowo nieświeże”, ale flota w takim stanie niczego nie zwojuje. Marynarza nie da się spieszyć, jak na przykład kawalerzystę zmotoryzowanego z jego niesprawnego pojazdu.
Tymczasem w państwach kontynentalnych marynarka jest na końcu kolejki do budżetowej kasy i cierpi biedę, co wydaje się rzeczą naturalną. Rosyjska flota bałtycka jest w tym samym defensywnym miejscu, co po Cuszimie w 1905 roku albo po blokadzie w 1944 roku. Nasza marynarka też zmierza do sytuacji z lat 20. ubiegłego wieku. I jak się wydaje, żaden z dwóch krajów nie zamierza zmienić tego stanu rzeczy.
Marek Błuś