Marynarka Wojenna i stocznie są znów na topie wiadomości, ale dzisiaj nie o nich, bo już dość napisaliśmy na te tematy. A o Gawronie, że zostanie dokończony jako tak zwany okręt patrolowy, informowaliśmy trzy miesiące temu.
Tym razem będzie o tym, jak dobrze zainwestowałem 40 złotych kupując książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop – Beck” (z podtytułem, którego nie ma na okładce: „Czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”). Przyznam, nabyłem to dzieło nie tyle dla tematu, co dla autora, bo owszem, interesuje mnie gimnastyka umysłu, jaką jest historia alternatywna, ale bardziej ludzie, którzy ją uprawiają, a chyba najbardziej – reakcja odbiorców.
I byłbym może bardziej obojętny wobec pokusy zakupu, gdyby nie fakt, że Piotra Zychowicza miałem okazję poznać (i przedstawić na łamach MiO) jako autora artykułu, który bezkrytycznie przeniósł na polski grunt twierdzenie angielskiego dziennikarza Iain’a Ballantyne, że zatopienie Bismarcka było zbrodnią, bo niemiecki pancernik zamierzał się poddać sygnalizując to czarną flagą…
Spodziewałem się więc koszmaru, i nie zawiodłem się. Pierwsze dwa akapity pierwszego rozdziału („Polacy na Kremlu ’41”) przedstawiają początek wojny światowej z udziałem Polski po innej stronie barykady. Działania zaczynają się dopiero 9 kwietnia 1940 roku od morskiego ataku Niemiec na Danię i Norwegię (data jak w „realu”), a pierwsze strzały oddaje, nie wiadomo do jakiego celu, „wysłużony pancernik Schleswig-Holstein” (brał udział w zajęciu portu Nyborg, ale nie strzelał; Dania skapitulowała po kilku godzinach). Problem w tym, że prawdziwy atak na Skandynawów był spowodowany rozwojem sytuacji strategicznej, miał swoje uzasadnienie, natomiast w alternatywnej wojnie Zychowicza jest to pozbawione sensu rozproszenie sił. Czyli – krótko mówiąc – czytamy kalki zamiast porządnego scenariusza popartego analizą. Autor popełnia bowiem klasyczny błąd alternatywistów. Sądzi, że jeśli poruszy czynniki A i B, to większość pozostałych się nie zmieni. Tymczasem w polityce występują same zmienne. Po trzęsieniu ziemi w relacjach A, B i C polityczna tektonika sprawi, że nawet X, Y i Z zadrżą. Czyli nie można wykluczyć, iż po odwróceniu sojuszy przez Polskę, rozmowy brytyjsko-francusko-radzieckie zakończą się układem, który otworzy Stalinowi – podobnie jak z Ribbentropem – drogę na zachód (np. Zychowicz zakłada, że sojusz niemiecko-polski ochroni państwa nadbałtyckie przed radziecką aneksją; a kazus Monachium w podobnym do jałtańskiego składzie nie mógłby się powtórzyć?).
Wróćmy jednak na morze, gdzie Piotr Zychowicz przedstawia „symulację” wojny między rozbudowaną do sześciu niszczycieli i ośmiu okrętów podwodnych PMW (jeszcze bez wsparcia Kriegsmarine) a Flotą Bałtycką (jej potencjał autor pomija milczeniem; w 1941 roku: dwa pancerniki, dwa krążowniki ciężkie, 25 niszczycieli, ponad 60 okrętów podwodnych, około 50 ścigaczy torpedowych). Udało się więc naszemu strategowi alternatywnemu postawić skrycie i bez przeciwdziałania przeciwnika kilkaset min pod jego nosem (alternatywistom ich plany zawsze udają się w całości). Ponadto Rosjanie nie trałują, więc:
„…sowieckie okręty dwa razy wylatują w powietrze na polskich minach – już przy Kronsztadzie, a następnie w Zatoce Fińskiej. Pozwoliłoby to zapewne zniwelować przewagę ilościową Floty Bałtyckiej nad naszą marynarką wojenną. Część sowieckich okrętów jednak oczywiście mimo to przebiłaby się na Bałtyk. Tam czekałyby już na nie polskie okręty podwodne, wyposażone w olbrzymią liczbę torped. (…) Kolejny pierścień obrony stanowić miały – specjalnie do tego zaprojektowane – niszczyciele. (…) Szanse na to, żeby do wybrzeża Rzeczypospolitej dopłynęła jakakolwiek jednostka Floty Bałtyckiej były jednak niewielkie. Najwyżej fale wyrzuciłyby na plaże we Władysławowie poskręcane, osmalone części rozprutych polskimi torpedami bolszewickich pancerzy. Urządzilibyśmy im na Bałtyku drugą Cuszimę.”
Nie posądzam Piotra Zychowicza o brak znajomości prawa Archimedesa. Passus o pływających pancerzach i zrównanie nawodnej floty Stalina z karną kompanią forsującą pola minowe własnymi ciałami świadczy tylko o emocjach, z jakimi pisał tę książkę. Były zbyt wielkie, żeby intelekt mógł je okiełznać i alternatywnie zdobyć Moskwę bez udziału „deus ex machina”.
Marek Błuś