W poniedziałek opinia publiczna została postawiona na baczność sukcesem polskiej archeologii podwodnej. Sukces polega na wydobyciu z dna Bałtyku, z akwenu, gdzie za kilka lat staną wiatraki, 12 żeliwnych armat.
Czapki z głów, chciałoby się powiedzieć… Owszem, z głów, ale tylko po to, żeby je ostudzić.
Najpierw fakty – 43 armaty leżały na dnie morza poza granicą wód terytorialnych, teraz jest ich 31. Znalezisko ma formę stosu, armaty nie są rozmieszczone w sposób przypominający linię ambrazur. I o dziwo, zniknęły szczątki wraka (wierni Czytelnicy MiO przypominają sobie w tej chwili proces o nieistniejący wrak „Czarnej Madonny” – zostało po niej tylko 600 tysięcy złotych i srebrnych monet, bezpośrednio na dnie Atlantyku…). Dalej, wszystkie wydobyte działa są szwedzkiej produkcji i noszą tę samą datę, 1771 rok.
Centralne Muzeum Morskie przy pomocy wojewódzkiego konserwatora zabytków, Instytutu Morskiego i Marynarki Wojennej, za wiedzą Urzędu Morskiego i Straży Granicznej zorganizowało pośpieszną wyprawę, która chyba nie została należycie przygotowana.
Po pierwsze, nikt nie zbadał, czy owe armaty nie mają przypadkiem właściciela w zrozumieniu prawa cywilnego, a po drugie, czy wirtualny wrak i jego ładunek nie są objęte wieczystym immunitetem przysługującym okrętom wojennym i transportom militarnym na podstawie morskiego prawa zwyczajowego. Biorąc pod uwagę datę produkcji armat, rozmiar strat poniesionych przez właściciela i stan szwedzkich archiwów, należałoby postawić – choćby z ostrożności – hipotezę, że znalezisko należy do państwa szwedzkiego i zawiadomić je o nim. Podstawą cywilizowanego prawa jest zasada, że rzecz zgubiona lub utracona nie staje się bezpańska z powodu swoich smutnych przygód.
Oczywiście, można powiedzieć, że konwencja UNESCO o ochronie dziedzictwa podwodnego nie uznaje immunitetu militarnego, ale większość państw morskich, na czele z Wielką Brytanią, nie ratyfikowała i nie ratyfikuje tej konwencji, właśnie dlatego, że pogarsza ona standard ochrony przysługujący wrakom okrętów. Spośród państw bałtyckich przystąpiła do niej dotychczas tylko Litwa. Tym niemniej, art. 9 konwencji wymaga zawiadamiania zainteresowanych o archeologicznym odkryciu na dnie (Polska też nie jest jej stroną, co nie wyklucza stosowania jej przepisów). Ponadto zapisano tam obowiązek konsultowania działań wobec każdego podmorskiego obiektu zaliczanego do dziedzictwa z zainteresowanymi państwami (art. 10). Polskie urzędy nie podjęły jednak działań wymaganych prawem międzynarodowym w żadnej jego formie. Czyli nie uznajemy ani norm zwyczajowego law of finds, ani ratyfikowanej przez 37 państw i obowiązującej je konwencji UNESCO. Dodajmy, w wielu krajach morskich wydobycie mienia bez zgody właściciela, jeśli można go było ustalić i zapytać, jest karane pozbawieniem wynagrodzenia za ratownictwo!
Szczególnej pikanterii zdarzeniu dodaje fakt, że część zaangażowanych w wydobycie armat instytucji pełni funkcje policyjne na akwenach morskich, a niemal wszystkie obwiniają płetwonurków – amatorów o grabienie wraków. Czy w tym przypadku mamy do czynienia z podwójnymi standardami?
Dodajmy jeszcze, że jako podstawę prawną wydobycia armat przyjęto zapisy o ratownictwie archeologicznym z ustawy o ochronie zabytków, chociaż farma wiatraków za kilka lat to nie autostrada za miesiąc. Do tego ustawa o zabytkach „wychodzi” swoimi przepisami na wody międzynarodowe bez podstawy w prawie morza (konwencja UNCLOS). Służy do tego obłędna konstrukcja „polskich obszarów morskich” – dodaje się w niej wody terytorialne, na granicy których kończy się suwerenne państwo, do wód strefy wyłączności gospodarczej, gdzie państwu wolno poczynać tylko tyle, ile pozwala konwencja prawa morza – ewentualnie może mniej.
Proszę zauważyć, wszystko w naszym kraju, co wymaga cywilizowanych procedur, nawet pisanie ustaw, przypomina w każdym aspekcie latanie do Smoleńska, też w każdym jego aspekcie.