Wydaje się, że„Program modernizacji technicznej” wojska ogłoszony niedawno przez MON rozwiązał problem zapaści Marynarki Wojennej; albo inaczej: ten program obiecuje, że zapaść nie będzie trwać wiecznie. Jednak gdy się go rozważy w kontekstach, to niepokój pozostaje, a ilość pytań i otwartych problemów nie maleje.
Warto więc przypomnieć, że jeszcze niedawno Marynarka była – według wypowiedzi polityków – niepoważną instytucją marnującą miliard złotych na „najdroższą motorówkę świata”. A generał Waldemar Skrzypczak, wtedy doradca a teraz wiceminister w MON, kazał wykreślać z planów „zamorskie interesy Polski”. Tymczasem kilka miesięcy później pojawił się zamysł Bałtyk Plus, który będzie kosztował ponad 10 miliardów, i w którym nie wiadomo, co jest ważniejsze, czy Bałtyk, czy Plus?
Pierwsze pytanie, które trzeba zadać, brzmi: czy ta nagła zmiana jest skutkiem dyskusji wewnątrz kraju, czy wynikiem debaty z sojusznikami? Czy jest to wyraz suwerennego rozumowania w instytucjach państwa, czy raczej objaw braku tego rodzaju samodzielności? Pytanie oczywiście nie dotyczy zagadnień obrony, ale jakości polityki i polityków.
Druga kwestia to realizm celów i dat. Nikt nie wspomina, że to największy i najtrudniejszy, czyli najbardziej zagrożony porażką program zbrojeniowy w historii PMW – mamy zamiar sami zaprojektować i zbudować we własnych stoczniach trzy typy poważnych okrętów, każdy innej klasy. Nie chodzi o fundusze, ale o potencjał organizacyjny i intelektualny. W PRL pracowano jednocześnie najwyżej nad dwoma porównywalnymi projektami – i warto pamiętać, ile to trwało i jak się kończyło, no i z jakich powodów (lista jest długa, od błędów w założeniach i braku pieniędzy po sabotaż głównego sojusznika). Kapitał drogo opłaconych doświadczeń zebranych przed 1990 rokiem został jednak zmarnowany, ponieważ na jedno pokolenie zaniechaliśmy gry w budowę okrętów, a wydaje się, że w XXI wieku skutki zerwania ciągłości w tej dziedzinie są nieodwracalne.
Marynarka Wojenna ustosunkowała się do Programu piórem admirała Tomasza Mathei, swojego dowódcy. Artykuł „Czas oczekiwanego przełomu”, który ukazał się w najnowszym „Przeglądzie Morskim”, zmusza do postawienia następnych pytań.
W Programie MON-u nie ma okrętu, który Admirał wymienia jako piąty typ, a właściwie czwarty, jeśli pominąć Gawrona przemienionego w Ślązaka. Jest to „okręt wsparcia działań połączonych pk. Marlin”. Autor dodaje: „ze względu na swoją wyporność, będzie największą jednostką Marynarki Wojennej RP. Będzie przeznaczony do ewakuacji obywateli Rzeczypospolitej Polskiej z zagrożonych rejonów świata, niesienia pomocy humanitarnej. Będzie mógł pełnić funkcję okrętu szpitalnego oraz dowodzenia”.
Nie wiem, dlaczego Admirał przedstawia tę jednostkę w sposób tak zawoalowany.
Nie jest to przecież „okręt ewakuacyjno-szpitalny” tylko desantowy z pokładem lotniczym, coś w rodzaju francuskiego Mistrala, czyli planowany od lat 90. „lotniskowiec”, jak niedawno kpili z tego zamierzenia politycy.
Pytania związane z tym okrętem można podzielić na dwie grupy. Pierwsze są „na tak”, na przykład, dlaczego nie zbudować go wcześniej, skoro będzie dużo tańszy od bojowych, łatwiejszy w produkcji a jednocześnie bardzo reprezentacyjny, właśnie dzięki wspomnianej przez Admirała wielkości. Ponadto rozszerzy możliwości operacyjne Marynarki. Wszystko to sugeruje dobry stosunek kosztu do efektu.
Pytania raczej „na nie” dotyczą dodatkowych problemów: kto będzie na tym okręcie pływał oraz co będzie z tego okrętu latało? Innymi słowami, potrzebujemy nowego rodzaju wojsk (piechota morska) i dodatkowego typu śmigłowca. Taka odpowiedź rodzi wątpliwości w zakresie ekonomii sił – ile formacji i specjalizacji warto utrzymywać w siłach zbrojnych o wymiarze 100 tysięcy?
Dlaczego nie rozmawiamy o tym wszystkim w sposób otwarty? I czy nie lepiej już dzisiaj dokonać korekty programu, niż potem tłumaczyć, że wyszło jak zawsze?
Marek Błuś